Wojna podjazdowa o fusy herbaciane
- No, co tak wyglądasz przez te drzwi?
Przecież Pan Koń powiedział, że segregatory przyjadą po południu. Sześć
niebieskich, cztery czerwone. I będziemy mogli wreszcie poukładać wszystkie
faktury datami i numerami tak jak trzeba. No, weź tak nie wyglądaj, bo przecież
to kuriera nie przyspieszy.
- To nie o segregatory tu chodzi,
Bezkresny Nieboskłonie.- uspokajam jego młodocianą nadgorliwość
- A o co?
- Zobaczysz w swoim czasie.
Ludzie wypowiadali już sobie wojny z wielu
powodów. Począwszy od społecznych nierówności poprzez nagły brak podstawowych
surowców zapewniających względny dobrobyt, a skończywszy na suchych końcówkach
w reklamie Pantene. Cóż, jakie czasy taki powód konfliktu, chciałoby się rzec,
a chcąc nie chcąc każdy musi iść z duchem swoich czasów, bo inaczej uchodzi za
kułaka i wstecznika, a takich to się ora przy samej ziemi za pomocą krwawej
rewolucji. Powtarzam to sobie codziennie rano, kiedy to na dzień dobry zalewam
torebkę earl greya gorącą wodą z dystrybutora naprzeciwko drzwi naszego biura. Staram
się nie patrzeć w stronę śmierdzącego świeżo rozpoczynającym się procesem
gnilnym kosza na śmieci pełnego wczorajszych herbacianych fusów. Ale oko mi
jednak ucieka, a kozacki temperament uderza do głowy i stało się. Wypowiadam
zatem wojnę zanim mam szansę zrozumieć komu, bo nie będzie nikt mi smrodził w
twarz z rana, kiedy mam jeszcze lekki zapał i dużo lżejszą chęć, żeby ułożyć
rozpiskę budżetu na kolejne dwa tygodnie.
Herbaciane fusy przyczyniły się już do
paru poważnych konfliktów w historii, więc nie ma co potępiać mojej oddolnej, popartej
silnym odruchem wymiotnym inicjatywy. Gdyby nie wojny opiumowe i bostońskie
topienie herbaty nie byłoby dyskursu kolonialnego jaki obecnie znamy, ani Stanów Zjednoczonych.
Zapytacie, co mnie miała przynieść ta wojna? Bo na pewno nie premię czy
dodatkowe KeiPiaI. Coś na miarę naszych smutnych czasów, ale o tym na końcu.
- Ale to dzisiaj nie robisz tej waszej
laowaiskiej przerwy na kawę?
- Ja idę później. Bo w życiu ważne są
priorytety.
Są różne rodzaje strategii, ale do kogo
mam się zwrócić o radę, jeśli nie do samego Sun Zi, Mistrza Wnusia, którego to
cały świat rozpoznał jako pierwszorzędnego doradcę w korporacyjnych
przepychankach. Zaczniemy więc od rozdziału pierwszego- rozpoznanie wroga.
Wykorzystując moją idealną pozycję zwiadowcy z oślepiającym słońcem za plecami,
kamuflującymi górami dokumentów w kartonach i częściową zasłonę dymną w postaci
piętnastocalowego monitora, rozpoczynam zwiady. I widzę kilku naszych
orientalnych przyjaciół, którzy energicznym, nieco przypominającym kreskówkowe
muminki krokiem maszerują do wodopoju z pełnymi suchych jeszcze fusów
termosami. I widzę Pana Konia, który pospiesznie nalewa sobie wrzątku i
Cnotliwego Carewicza, który zamorskim zwyczajem poprzestaje na zimnej wodzie. I
widzę Światłego Erudytę, z któremu rodzice wykręcili niezły numer z tym
imieniem, ale i on poprzestaje na dolaniu gorącej wody do napęczniałych już od
wczesnego ranka jagód goji. I kiedy już mam się skupić na porządkowaniu
budżetów poszczególnych działów, moja czujność zostaje wynagrodzona.
- O, zobacz, dyrektor Czyniący Porządek
też zrobił sobie przerwę na herbatę! To idziesz czy nie?
- Daj mi chwilę, Bezkresny Nieboskłonie,
bo muszę coś skończyć.
Czyniący Porządek- czy raczej naczelny
smrodziarz -bezpardonowo wypróżnił zawartość jaskrawego bidonu tuż do kosza.
Wróg rozpoznany, czyli czas rozpoznać jeden z dziewięciu rodzajów terenu i
ustalić strategię. Teren to kącik w firmowym korytarzu, więc nie zaskoczą mnie
grząskie mokradła ani nagły atak zimy. A strategia to wojna podjazdowa, bo nie
mogę przecież ot tak naskoczyć na dyrektora i powiedzieć, żeby wyrzucał fusy
gdzieś indziej, bo obraza majestatu byłaby nieunikniona. Nie wspominając o tym,
że cała księgowość poleciałaby na łeb na szyję na sam dół piramidy firmowej.
Idę więc za poradą Mistrza Wnusia i by uniknąć tego, co silne, uderzam w to, co
słabe.
Tak oto kosz na śmieci w tajemniczych
okolicznościach znika spod maszyny z wodą po raz pierwszy. Niewiele przychodzi
mi czekać na szczękę Czyniącego Porządek opadającą do samej podłogi ze
zdziwienia i konsternacji, więc pierwsza bitwa już wygrana. Teraz mogę iść na
tę laowaiską kawę. Wojny nie kończą się jednak na ogół po pierwszej bitwie,
zatem i ta trwa nadal. Bo tuż po powrocie z kawy znajduję nowy kosz pełen
świeżych fusów, a smród, który już od niego bije jest jak otrzeźwiający
policzek dla mojego ego. Dobry strateg nie powinien popadać przecież w próżność
po pierwszym sukcesie.
- Ale wiesz, że dzisiaj mamy lunch z
działem logistyki, żeby przedyskutować bałagan w magazynie?
- Wiem, tylko co mi z tego?
- Bo niedługo wpół do dwunastej, a bez
sensu tak pić kawę zaraz przed jedzeniem.
- Nie robię przerwy, czekam na coś
ważnego.
- Ta, jasne. A potem wszyscy narzekacie,
że nie ma czasu na przerwę, bo tyle roboty. Ach, te laowaiskie problemy pierwszego
świata.
Codziennie z rana czaję się i zabieram
kosz na śmieci i codziennie widzę, że gdy tylko odwrócę wzrok, na jego miejsce
wyrasta nowy jak niewypalony do cna pochodnią łeb hydry. I tu zawodzi mnie
wschodnia myśl Mistrza Wnusia, a na pomoc przychodzi mi lekcja historii
starożytnej z pierwszej liceum. Bo co zrobił Aleksander z węzłem gordyjskim,
którego nikt nie potrafił rozplątać? Przeciął go na tysiąc kawałków machając
jak szalony ciężkim i niewygodnym żelaznym mieczem. Czas zatem iść w jego ślady
i ukrócić proceder u źródła.
I któregoś szczęśliwego dnia nadarza się
okazja, bo oto rozproszony zamieszaniem w Projekcie dyrektor Czyniący Porządek
nieopatrznie zostawia na regale przy maszynie z wodą całą półkilową puszkę
zielonej herbaty Longjing. Wtedy to budzi się we mnie gen lisowczyka i puszka
znika w czeluściach pojemnej, zamykanej na klucz szafy w naszym archiwum. Problem
zatem został zduszony w zarodku, ale czy wojnę udało mi się wygrać? Jeszcze
nie. Dyrektor oczywiście wywraca wszystkich i wszystko do góry nogami, ale
nikomu nie chce się zajrzeć do naszego archiwum. Triumf jeszcze nie nastąpił,
ale jest na tyle bliski, że słyszę bulgoczące bąbelki wyimaginowanego szampana.
Ostatnia lekcja Mistrza Wnusia jest taka,
że na wojnie chodzi nie o upór, a o zwycięstwo. I nadchodzi wreszcie ten
wyczekiwany moment, kiedy z zaskoczenia wychodzę z puszką herbaty, żeby zalać pokazowo
fusy takie same jak te, które rozpoczęły całe to zamieszanie. Z drugiego końca
korytarza krokiem zasiedziałej przy komputerze Kung Fu Pandy nadchodzi Czyniący
Porządek i od razu rozpoznaje powagę sytuacji. Przez chwilę patrzymy na siebie
bez słowa jak dwóch kowbojów na opustoszałej uliczce małego miasteczka na
dzikim zachodzie, którzy umówili się na ostateczny pojedynek w samo południe. I wtedy wybija godzina naszego ostatecznego starcia.
- Znalazłam tę herbatę wczoraj, to może od
kogoś z waszego zespołu?
- Tak, to moja herbata.
- Pan dyrektor ma świetny gust, herbata
Longjing wspaniale orzeźwia bez względu na porę roku.
- I to symbol Hangzhou, moje piękne
miasto.
- Oj, tak i to przez okrągły rok.
Oddaję mu puszkę i wiem, że nie znajdę już
fusów przed moimi drzwiami, bo ten nieco wiekowy dalekowschodni sobowtór Johna Wayne
rozpoznał godnego przeciwnika. Tym razem nikt nie był nawet zbytnio stratny, bo
Czyniącemu Porządek ubyły tylko dwie łyżeczki suszonych liści herbaty Longjing,
a mnie jedynie
nieco nerwów i cierpliwości. A przecież do piątku jeszcze
daleko.
O co zatem chodziło w tej konkretnej
wojnie, zapytacie domorośli badacze korpokonfliktów i entuzjaści dyskursu
kolonialnego? Na pewno nie o wyrwanie się spod dominacji brytyjskiej korony ani
o straty na dostawach opium. Ale jak już wcześniej powiedzieliśmy, każdy
konflikt ma przyczyny na miarę swojej epoki.
Komentarze
Prześlij komentarz