Przybysze z drugiej strony lustra


W powieściach fantasy to trzeba przejść jakiś rytuał albo wspiąć się na drzewo albo wskoczyć w odpowiednie lustro czy drzwi szafy i już. Nowy wymiar, nowy świat, nowa przygoda. I mało kto zastanawia się nad takimi prostymi życiowymi zagwozdkami jak na przykład w jakim języku można by się tam dogadać, czy jaką walutą zapłacić za przejazd metrem lub dorożką. A może w alternatywnej rzeczywistości wszystkie istoty porozumiewałyby się mieszanką kląskania i siorbania, a ciągnięte przez przerośnięte ślimaki wagony metra działały wyłącznie na plastikowe guziki. Ale nie byle jakie tylko czerwone z czterema dziurkami na przykład. I co wtedy ja się pytam, co wtedy z biednym przybyszem, uchodźcą z wymiaru, w którym nikomu takie ciekawostki nawet przez łeb nie przeszły.
- Ojej, ojej, mamy gościa, ale fajnie, że Dejniel przyszedł!
I wracam z mojego alternatywnego wymiaru tuż za biurko z ciężarem i gracją zrzuconego z wysokości worka ziemniaków. Bezkresny Nieboskłon cieszy się jak dziecko, bo przez kilka dni mamy szczyt sezonu ogórkowego, bo Zbychu w górach, Jolanta na plaży, a Natasza na motorze. Tak, że gość w biuro i ten tego. Dejniel jednak nietęgą ma minę na bladym od zbyt długiego braku urlopu liczku maluje mu się mało ciekawy grymas. Takie pomieszanie niezręcznego zakłopotania nerda z mangi o uczniach gimnazjum i zażenowania czymś tak bardzo beznadziejnym, że aż nawet nieco smutnym.
- I co tam u was w administracji? Bo u nas jak widać nic się nie dzieje, a kasa schodzi.
- Ano, tak, bez Zbycha i dziewczyn to na pewno nie to samo.
- Tak, ale za to możemy codziennie chodzić na ramen z Shaanxi.
 - Ale odkąd wróciły upały to i tak jedziemy na samych kupnych kanapkach z proszuttem i zestawach z waimaia.
- Bo słońce to zło i postarza gorzej niż filtry w aplikacjach na telefon!
- Spokój tam, i tak już się opaliłeś! A mówiłam filtr 50 na nosek, bo jak nie to będzie płacz i zgrzytanie zębów.
- O nie… I co roku to samo, gorzej niż w tropikach!
Dejniel niby podśmiewa się lekko pod nosem, ale widzimy już tę lekką goryczkę, którą się zaraz z nami podzieli. Smutny, oj smutny, los tego nieszczęsnego chłopaka, bo nie dość, że zamiast być wybitnym erudytą czy kaligrafem, klepie w klawisz w korpo, to jeszcze ma Pana Konia za szefa. Na domiar złego jego praca to takie pomieszanie odźwiernego, ciecia i złotej rączki, chociaż w tytule zawodowym ma admin assistant.
- To, co się stało, powiedz no, mój drogi- przerzucam się na język tutejszy tak dla ocieplenia atmosfery- bo wygląda jakbyś co najmniej zobaczył oberwanie chmury nad openspejsem.
- Oberwanie to nie było, ale totalna kumulacja. Nowa dostawa była, cały autobus ich z lotniska przyjechał.
- Rozumiem, że będzie kilka dni jazdy bez trzymanki, ajajaj.
A trzymać się mu będzie trudno, oj trudno, bo przyjazd prężnej grupy świeżynek prosto z kwatery głównej w Macierzy to coś pomiędzy najazdem barbarzyńców, a misją naukową kosmitów z oddalonych co najmniej o dwie i pół galaktyki od naszej planety.
Ostatnimi czasy przerzedziły się znacznie obsadzone podwójnie czy nawet, o koszmarze BHP, potrójnie rzędy na openspejsie. Niczym bociany na wiosnę, nasi Chińscy koledzy pchani czy to końcem kontraktu na laowaiskiej ziemi, czy to fazami księżyca, czy to innymi sprawami wyższymi odlatywali na potęgę. Zastępstwo nie przybywało jednak ani dzień, ani nawet miesiąc później, a kolejne rzędy znacznie się wyludniały. Zmartwieni nieco przyszłością Projektu, po pewnym czasie zaczęliśmy ignorować te puste miejsca na tyle, że właściwie o nich zapomnieliśmy. Kilka dni temu nastąpiła jednak znacząca zmiana, bo oto puste rzędy zaroiły się o nieznajomych twarzy o oczach zagubionych bardziej panikujących minionków. Za ich plecami wyrosła dżungla świeżo kupionych roślin, które zapewniają dobry fengshuj i plus dwieście do mandatu niebios na ważniacką fuchę w korpo. Biurka zapełniły się różnokolorowymi torebkami suszonej wołowiny w ostrym sosie, pudełkami instant makaronów znanych też jako fangbianmiany i puszkami fusiastej herbaty.


- No, to co cię tutaj sprowadza?
- Ja to właściwie…
I tu z hukiem otwierają się nasze przeszklone drzwi, a stoi w nich nikt inny jak Delikatna Jutrzenka, który mimo dziewczęcego imienia jest najbardziej czterdziestoletnim fanem hawajskich koszul i pekińskiego bikini. Dejnielowi jak raz mina rzednie, bo wie, że mógł się szybciej wygadać, a teraz to już po ptokach, bo będzie musiał raz dwa lecieć i wykonać salto mortale kilka razy pod rząd jak nie lepiej.
- Dejniel, Dejniel! Szybko musisz ze mną iść. Latającemu Sokołowi zdarzyła się taka wielka nieprzyjemność, że ubrana w zwiewne ciuszki dziewczyna z warkoczem obiecała, że mu powróży, a potem doradzi jaki abonament kupić. I tak na tym wyszedł jak Zabłocki na mydle, bo niczego sensownego się nie dowiedział, poza tym, że będzie dobrobyt i zdrowie, a portfel z kieszeni diabli wzięli. Z kolei Dyrektor Łódeczka znowu przygazował na autostradzie z Wenecji, Szwajcarii i gdzieś tam, tak że jest trochę mandatów do popłacenia. A najważniejsze, że w mieszkaniu Migotliwego Orła odcięli gaz, bo nikt nie pamiętał o wpisaniu go w nasz budżet, a dziś wieczorem ma tam przyjść na kolację Wielki Szef?
- A nie może zjeść dziś u kogoś innego tak na przykład? Bo gazu tak od razu nie podłączą. - obrusza się przytłoczony tym natłokiem
- Nonsens, wszyscy wiedzą, że jak Migotliwy Orzeł ugotuje, to palce lizać, a Wielki Szef zasługuje na trochę smakołyków za to jak poświęca się dla projektu. Dobry chłop ten Migotliwy Orzeł, bo i obiadu nagotuje, meble odkurzy i kran naprawi, nic tylko się za niego wydać, no! Dejniel, no idziesz, czy nie, bo samo się nie zrobi?
Przybity jeszcze bardziej Dejniel noga za nogą człapie za Delikatną Jutrzenką, który nic sobie nie robiąc pogwizduje pod nosem jak robotny krasnoludek zabierający się za kilof w kopalni. Aż odechciewa mi się jakichkolwiek komentarzy nad tą jego całą mision impossible, ale mojemu młodocianemu szefowi jeszcze jakoś nie.
- Co za życie ma ten biedny Dejniel, eh. Widzisz, ja to nie jojczę i nie wymyślam dziwacznych KeiPiaIji. A teraz jak już tak mówimy o KeiPiaIjach, to zmień kolor tabelki, bo w kwaterze głównej nie podoba się ten odcień akwamarynu. Tak, poza tym to wszystko git, ale ten kolor burzy ogólny ład i porządek, wiesz jak jest.
No, i masz babo placek, czasami to nawet nie muszę się odzywać, a już ląduję w innym wymiarze dzięki takim wspaniałym zadaniom. Bo kolory liczą się bardziej od numerów i komentarza w raporcie pod spodem jakimś dziwnym trafem, ale nic to. Nie jest tak źle, przecież inni mają gorzej, a Dejniel to już zdecydowanie. I pomyśleć, że ostatnim razem chciał nam tylko powiedzieć, że przyniósł ciastka i zaprasza na kawę, herbatę i coniebądź.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Nasz mały Simba

Kuchnie świata cz. 1 czyli syf, czosnek i skisłe mleko

Historia z wirusem w koronie